Jej zielone oczy – odc. 2.
Tak jak kiedyś lekko pchnąłeś uchylone dla ciebie drzwi do mojego serca i po prostu wszedłeś, kiedy byłeś na to gotowy, tak wczoraj… drzwi mojego domu czekały, aż naciśniesz klamkę. Wszedłeś do mieszkania, a chwilę później zdecydowanym pchnięciem wszedłeś we mnie. Bez słowa, bez zbędnych ceregieli. Przyszedłeś, wgryzłeś się w moje wargi już od drzwi. Rozpaczliwie, łapczywie, tęsknie. Przyciskałeś mnie sobą do ściany. Tak bardzo chciałeś mnie zdominować. Chciałeś mnie posiąść, mieć mnie… i pewność, że mimo wszystko jestem dla ciebie, że jestem twoja. Przykro mi, nie potrafię całej siebie dać. Już nie. Ale w tamtym momencie bez reszty poddałam się twojemu żądnemu władzy ciału, twoim dłoniom odbierającym mi wolność. Taki jesteś, taki mnie podniecasz, takiego cię pokochałam. Taki ty mnie miał przez kilka długich, gwałtownych chwil. A ja, zwykle z pazurem, tym razem pozwoliłam ci po prostu brać. Sobie pozwoliłam omdlewać z rozkoszy. Nigdy wcześniej nie czułam cię tak intensywnie, każdą komórką swojego ciała. Nigdy wcześniej nie byliśmy tak blisko. Rozbici na atomy i wymieszani ze sobą, przenikający się, splątani.
Nie lubię uświadamiać sobie,
że nie mam kontroli
nad swoimi uczuciami.
Nienawidzę tego, że to one
kontrolują mnie.
Spowodowałeś, że uświadamiam
to sobie regularnie
z ogromną mocą.
Długo nie mogłam się pozbierać i poskładać do kupy. Takie momenty pokazują mi z całą mocą, jak bardzo jesteś ważny, niezbędny. I właśnie to jest przerażające. Tak, przeraża mnie to.
– Nigdy więcej nie mów, że to koniec – powiedziałeś.
Nie odpowiedziałam.
Gdy wychodziłeś, popatrzyłeś na mnie w ten szczególny sposób. Kiedy patrzyłeś na mnie w ten sposób pierwszy raz dawno temu, czułam, że już nic nie będzie takie samo, że oto otwiera się przede mną niebo, z którego tylko krok do piekła bram. Wyszedłeś, a ja wyłam w poduszkę. Nie lubię uświadamiać sobie, że nie mam kontroli nad swoimi uczuciami. Nienawidzę tego, że to one kontrolują mnie. Spowodowałeś, że uświadamiam to sobie regularnie z ogromną mocą. Nie lubię tego, że wychodzisz. To boli.
Rano zadzwoniłam do Natalii. Muszę się skupić na niej. Po pierwsze po to, żeby szybko zamknąć zlecenie, po drugie po to…, żeby nie myśleć o sobie. Umówiłyśmy się w tym samym miejscu. Przyjechałam wcześniej. Inaczej bym się spóźniła. Zmusiłam się więc, by wyjść z domu wcześniej, a nie w ostatniej sekundzie lub o sekundę za późno. Kolejny słoneczny dzień. Mogłam pogapić się na ludzi. Łażą jak zaprogramowani, każdy w określonym kierunku, z wdrukowanym celem wędrówki. Doprawdy nikt już nie łazi dla samej przyjemności łażenia?
[smartads]
Przyszła Natalia. Usiadła. Zapaliła papierosa. Na jej twarzy malowała się obojętność. Totalna olewka. Poprawiłam się na krześle, poprawiłam dyktafon na stoliku, poprawiłam długopis na notatniku. Poprawiłam kosmyk włosów opadający na czoło.
– Wrócimy do tematu pracy nad jeziorem? – zagaiłam.
– Pracy? Czy pracodawcy? – syknęła Natalia.
– Krzysztof jest intrygujący, to fakt. Praca też, troszkę.
– Bałam się jak cholera. Pewność siebie wyparowała. Wbiłam sobie do głowy, że jak nawalę, to będę musiała wrócić do poprzedniego życia. Wcale mi się ta myśl nie podobała.