Mamy czas, czas mamy

     Czas. Czasami jestem wdzięczna, że doba ma tylko 24h. Strach się bać, co by było, gdyby była dłuższa, jak co poniektórzy by sobie życzyli. Toż to i tak bardzo długo!
     Gdy zasypiają moje rozkoszne, beztroskie dzieciątka, jakże jestem uradowana, że nastał wieczór. Hurra! Można zabrać się za sprzątanie, mycie garów, gotowanie, prasowanie itp. Jakby ktoś nie wiedział, tych czynności absolutnie nie da się zrobić przy dzieciach. Przynajmniej przy moich. Potem pozostaje troszkę czasu na relaks (szybka herbata przy lekkiej lekturze), zadbanie o siebie (drzemka w wannie), chwila intymności z Wszechmogącym i można zasnąć. Po maksymalnie 5-6 godzinach (przy dobrych wiatrach!) snu, zaczynam mieć deja vu. Nie wiem, jak miałabym to znosić dłużej niż 24h na dobę???

Zbieram, co się da, czyli
słoiczek z żarciem, łyżeczkę,
puzzle, kilka frytek w garść,
żeby czymś zatkać Młodą
jak się zacznie nudzić, soczek,
kurtki, czapki, wyciągam
córeczkę z krzesełka, wkładam
do wózka i pędzimy świńskim
truchtem do ubikacji.

     Zimno się zrobiło. Wyjście z nimi poza teren klatki schodowej oznacza bieg przełajowy z elementami sztuk walki. Odpowiednia umiejętność perswazji, mediacji, negocjacji i poskramiania własnych, galopujących ewidentnie w złym kierunku emocji, też nie zaszkodzi. W wielkim skrócie, po zapięciu dzieci w foteliki, zatarganiu wózka do bagażnika, czuję się jak koń po westernie i pot zalewa mi oczy. W świadomości mam, że jeszcze co najmniej kilka razy ich ubiorę i rozbiorę. W przychodni, w sklepie, w klubiku malucha oraz w domu.
     Ostro ćwiczę i trenuję z Pierworodnym czystość. Oznacza to tyle, że próbuję go przekonać, że sikanie i robienie kupska w majty nie powinno być normą. Pierworodny wybitnie oporny w tym temacie, choć pochwalić muszę, bo postępy są i światełko w tunelu też już zaczyna mgliście się tlić. Ale w końcu trenujemy już drugi miesiąc.
     Marzy mi się posiłek zjedzony nieśpiesznie. Drobne kęsy, wyczuwalny smak… Zauważyliście, że matki jedzą na stojąco, w pośpiechu, łykając każdy kęs jak wygłodniały wilk? To pewnie dlatego, że doskonale wiedzą, że każdy może być tym ostatnim i potem długo, długo nic, bo zawsze coś.
Dzisiaj byliśmy w Ikei. Postanowiłam dać sobie wolne od garów i napaść trzódkę niekoniecznie zdrowym jedzeniem.

[smartads]
Wyglądało to tak:
     Po kolejnym rozebraniu jednego wiecznie biegnącego gdzieś dziecka, i jednego rozdartego, wijącego, udałam się z uśmiechem na ustach do jadłodajni. Najpierw WC, Pierworodny siusiu, mycie rączek. Potem po jedzenie. I tutaj znowu miałam nieodparte wrażenie, że jedna para rąk to zdecydowanie za skromny przydział dla matki dwójki małych dzieci. Przed sobą pcham wóz z Klusią, z boku wózek z jedzeniem, który z uporem maniaka Pierworodny chce pchać „siam”, w międzyczasie muszę łapać talerze, które złośliwie chcą spaść za każdym razem, gdy Młody przywali w coś wózkiem z jedzeniem. Udaje się jakoś zakupić co trzeba, wzbudzając tylko lekkie zniecierpliwienie i litość wśród innych klientów.
     Zasiadamy. Jakieś przeczucie miałam, że długo spokoju nie będzie, więc wcinam jak zwykle w tempie ekspresowym, w międzyczasie karmię Młodą i wciskam co któryś kęs Młodemu, póki siedzi na tyłku. Nie doszliśmy do połowy, synek komunikuje z przejęciem: „mamo kupa idzie”. Ach cudownie, że woła, a nie wali w gaciory. Przyznać mu trzeba, że wyczucie czasu ma. Rozglądam się z desperacją poszukując jakieś bratniej duszy, która przypilnowałaby dobytku. Nie ma. No nic. Zbieram, co się da, czyli słoiczek z żarciem, łyżeczkę, puzzle, kilka frytek w garść, żeby czymś zatkać Młodą jak się zacznie nudzić, soczek, kurtki, czapki, wyciągam córeczkę z krzesełka, wkładam do wózka i pędzimy świńskim truchtem do ubikacji, zahaczając o co trzecie krzesło (czemu tam jest tak dużo krzeseł?). Pierworodny zasiada na nocniku, bierze książkę (bez „czytania” trudno mu się skupić). I co? I nic. „Mamo zrobiłem. Tylko siusiu.” Wstaje, wciąga galoty i kieruje się do wyjścia. Na nic tłumaczenie, żeby jeszcze posiedział.
     Wracamy do stolika. Dopijam colę w nadziei, że nikt do niej nie napluł, ani jej nie pił. Pierworodny ma gdzieś dalsze jedzenie, idzie się bawić. Młoda wije się w wózku, bo też chce iść. Po wciśnięciu jej trzech łyżek, kątem oka zauważam Młodego, który przebiegając koło mnie rzucił „mamo kupa” i znikną mi z oczu, udając się w znanym sobie kierunku. Zbieram w popłochu soczek, słoiczek, łyżeczkę, chusteczki, komórkę i biegnę z wózkiem za nim, mając z tyłu głowy przerażające opowieści o porwaniach dzieci w supermarketach. Dobiegam do łazienek. Ufff, jest. Siłuje się z drzwiami. Wchodzimy. Młody zasiada na tronie, bierze się za „lekturę”. Ja mam gdzieś konwenanse i dobre obyczaje, zamykam deskę, siadam na kiblu i postanawiam dokończyć karmienie Kluski. A że w WC nie ma zbyt wielu bodźców wzrokowych, zapachowe mojej córce nie przeszkadzają póki co, wcina, aż jej się uszy trzęsą. Co chwila ktoś szarpie za klamkę. Nie wiem, czy ludzie myślą, że jak mocniej będą szarpać to my szybciej wyjdziemy? Czy że drzwi się ugną i odpuszczą? Finalnie młody wytoczył kasztana, Klucha zjadła słoika.
     Wizytę w Ikei (ekhm, w WC dla inwalidów) uznaję za udaną!
Kredk@,
Mama rocznej Kluski i dwuipółletniego Pierworodnego, żona Wszechmogącego.

Dodaj komentarz