Wspominki szalonej matki – część II

     Moje życie w II trymestrze można porównać wręcz do życia niemowlaka. Śpię, jem, tyję i od czasu do czasu mam rozrywkę w postaci studiowania. Mieszkanie na wsi to nie jest coś, co tygryski lubią najbardziej, a brak w pobliżu rodziny i przyjaciół w czasie, gdy K. jest w pracy, umilam sobie jedzeniem, książkami i pogrążaniem się w czeluściach Internetu.

     Odwiedzają mnie Szalone. Matko, jak ja za nimi tęsknię! K. bierze nadgodziny. Wytrzymać na 75 m2 z czterema babami gadułami przerasta nawet jego. Wymyślamy, co będziemy robić we wsi i w pobliżu. Na pewno Skalne Mesto, Śnieżka, Krucze Skały. W końcu mogę się poruszać, wyjść w góry (tego brakuje mi przede wszystkim).

     Mapy w rękach i opracowujemy plan działania. K. słysząc moje „Wchodzę na Śnieżkę”, łapie się za głowę. „Nie ma mowy. Nie pójdziecie beze mnie.” Martwi się, wiem, ale doprowadza mnie do furii. Hormony jeszcze dają o sobie znać, a Lejdisy pokładają się ze śmiechu, patrząc na moją intensywną gestykulację i jak brzuch mi skacze: góra – dół – góra – dół.

Uwielbiam te studia.
Zajęcia z anatomii
z patologiem sądowym
należą do ciekawych.
Aż dziw, że
nie mam koszmarów.

     Ja z K. kolejką, Lejdisy piechotą, oczywiście gubiąc się na szlaku. Dzwonią, dopytują, co znaczy to i to na oznaczeniach szlakowych, ale będąc po czeskiej stronie granicy raczej sobie pogadać nie mogłyśmy, bo koszty zabójcze. W schronisku na Śnieżce przyglądają mi się dziwnie. Brzuch mam spory. Pewnie zastanawiają się, jak udało mi się wturlać na górę. Wieczorem robimy dużą kolację, K. kupił wino, na które mogę sobie jedynie popatrzeć i powąchać. Wiedzą jak mi życie umilić. Piję sok i udaję, że nic mnie nie rusza. Śmiejemy się z naszych licealnych wygłupów i zastanawiamy się, co przyniosą nam studia. One o życiu studenckim, ja o pieluchach. Chyba mijamy się w tematach. I tak już będzie coraz częściej. Ja kupki, zupki, pieluszki, sruszki (podobno każda matka przechodzi okres fascynacji przemianą materii swego dziecka), one imprezy, ludzie, wyjazdy.

[smartads]

     Następnego dnia jedziemy do Skalnego Mesta, kupujemy 4 bilety. Ni w ząb nie możemy dogadać się z przewodniczką, my swoje ona swoje. Chciałyśmy bilety ulgowe, ale powiedzieć to po czesku… zupełnie inna bajka. Pokazujemy legitymacje i na migi coś tłumaczymy. Kobieta zrozumiała! Mamy zniżkę, jesteśmy z siebie dumne. Lingwistki z nas po byku. Jesteśmy pierwszymi turystami, więc mamy dużo czasu. Wariatki łażą po skałach i robią masę zdjęć. Ja, jak na słonia przystało, czaję na ławki w celu usadowienia swego wielkiego tyłka. Plecak mam najmniejszy, Lejdisy nie pozwalają mi się przemęczać i noszą specjalnie dla mnie i mojego nieposkromionego apetytu zapas jedzenia, jaki normalnie bierzemy na 3 dni w Tatry. Blondyna wariatka zabrała kilogram parówek w razie „W”! Na samą myśl o nich robi mi się niedobrze, za to pochłaniam po drodze chyba z 6 bananów i zachwycam się skałami, na które nie dane mi w tej chwili wejść. Zresztą musiałabym chyba lin przemysłowych używać i jakiś wyciąg załatwić, żeby mnie wciągnęli na ścianę.

Dodaj komentarz