Właśnie. Się chce… A ja już dostaję białej gorączki, bo oczywiście nie mam co na siebie włożyć, więc żegnaj beztrosko! Czas pomyśleć o czymś na tyłek. Zaraz, zaraz, jest przecież ten piękny płaszcz, na który wydałam niemałą sumkę. Oczywiście Wielkiemu K się nie przyznałam, machnęłam mu tylko paragonem za jakiś łaszek od Chińczyka… Uwierzył? Chyba tak, bo jeszcze żyję. Latam po chałupie w poszukiwaniu taboretu, żeby wyciągnąć z pawlacza to cudo. Mam! Zadowolona z siebie wdrapuję się i trzymam go w ręku. Piękny, czerwony… Zakładam… ups… zmalałam? Dwa miesiące męki, żeby dopinał się w cyckach, a on wisi teraz na mnie jak na wieszaku. Nie kryję satysfakcji, że tak pięknie udało mi się schudnąć, ale co z tego? Nadal do groma nie mam w czym chodzić! No tak… rasowa baba, zawsze niezadowolona (jak mawia mój Wielki K).
Kręcę się chwilę,
rozglądając dookoła i szukam,
szukam, szukam.
Nagle przede mną,
niczym jakaś zjawa,
wyrasta moje zakupowe guru,
dzierżące w ręku
coś w podobie tuniczki.
Obmyślam plan zakupów, których szczerze nienawidzę. Wiem, jestem kobietą, a ten gatunek lubuje się w wydawaniu kasy w sieciówkach. Ja nie! Szlag mnie jasny trafia, gdy mam sobie kupić cokolwiek. No ale, jak to mawiał jeden z naszych polityków: „nie chcem, ale muszem”, więc trzeba stawić czoła zakupowym szaleństwom. Zresztą buty jakieś też by mi się przydały, najlepiej na płaskim, bo jak w szpilkach biegać za zasmarkanym półtoraroczniakiem?
Wielki K wrócił z pracy. Podaję obiad i czekam na dobry moment. Mój ślubny zawsze dostaje febry, gdy mówię o wydatkach, no ale jak chce mieć ładną żonę, to niech się dołoży do interesu, bo wszystkiego ze swoich zaskórniaków kupować nie mam zamiaru. Wystarczy, że Marudzie co i rusz, to sukienka, to buciki (no bo jak się opanować, gdy wokoło tyle pięknych ciuszków dla małych bąbli? No nie da się!) I właśnie tak zwykle jest, że idę po bluzkę, a wracam z dresikiem w kolorze różowym, wartym dwie moje bluzki. Koszmar! Zaczynam dyskusję. Najpierw, mówię coś że schudłam, a Wielki K kiwa głową nad schabowym, powoli przeżuwając i chwaląc moją kuchnię (spróbowałby nie chwalić, to sam by sobie gotował). Mówię, że wiosna przecież i że ten płaszczyk, co przed ciążą kupiłam, wisi jak na wieszaku, a on dalej przytakuje. Myślę, kiego groma? Przecież mnie w nim nie widział, więc skąd wie, że mówię prawdę?? A kiwa z przekonaniem takim, jakbym stała przed nim w tym płaszczu. Acha! On mnie w ogóle nie słucha, więc teraz albo nigdy! Walę prosto z mostu: „Dasz mi swoją kartę? Bo potrzebuję trochę kasy na zakupy. Płaszcz bym sobie kupiła i buty jakieś. Może ze dwie tuniczki do tych nowych spodni rurek. Co ty na to?” „Tak, tak…” – słyszę i błogi uśmiech rozjaśnia mi twarz, bo mam pozwolenie i nie tylko na płaszcz, ale także parę innych drobiazgów.
[smartads]
Rozanielona chwytam telefon i dzwonię do Kaśki, mojej funfelki najukochańszej, bez której zakupy po prostu są niemożliwe. Umawiamy się na sobotę… sobotę… Boże, czyli na jutro! Siadam na allegro, szperam, żeby zobaczyć, co się teraz nosi. Wielki K nadal nie odrywa się od talerza, prosi o colę. Nalewam, prawie nie odrywając nosa od monitora. Zapoznawszy się z najnowszymi trendami mody, zasypiam niemal z uśmiechem na twarzy i normalnie nie mogę się już tego jutra doczekać. Nie wiem czy bardziej cieszy mnie spotkanie z Kaśką, czy zakupy? Ale tak czy siak, obiecuję sobie, że nie dam się! Obkupię się na cacy, koniec i kropka.