Kurzym truchtem

     Co robi Matka Polka Umęczona w jeden z zimowych, bardzo mroźnych wieczorów? No co? Mianowicie nie wytrzymuje. Niewytrzymanie różnie się może objawiać. U każdego nieco inaczej. Moje niewytrzymanie wyglądało tak, że ubrałam się, założyłam mocno zakurzone sportowe obuwie klasy „C” i powiedziałam Wszechmogącemu, że idę pobiegać. Mina jego bezcenna.
     Postanowiłam się nie zrażać drwiącymi komentarzami i niedowierzającym wzrokiem. W końcu gdzieś tam głęboko w sobie, miałam ukryte takie małe marzenie, no może dwa, w porywach do trzech. Jedno – to zrobić szpagat, drugie – właśnie biegać, a trzecie, że tak super technicznie pływam motylkiem, że dwa razy pacnę „ogonem” i basen zrobiony. Nawet mi się to często śni… To pływanie, takie bezwysiłkowe. Jakoś na basenie nie wygląda to już tak różowo jak w snach. To moje pacanie ogonem bardziej na wychlap zdesperowanej foki wagi ciężkiej wygląda. Natomiast nie o tym chciałam…
     Bieganie. Poszłam, ba! pobiegłam nawet kawałek. Oddech zamarzał mi na brwiach, czasami całkiem zanikał. Po około 5 minutach szurania, bo truchtem to nawet wtedy jeszcze nie było, myślałam, że płuca z zawartością zatok przynosowych zostawię pod płotem. Myślę sobie, o żesz matko i córko! Po co to? Dlaczego ci ludzie biegają w ogóle? A jak oni robią, że oni tyle biegną i żyją??? Zaliczyłam jakieś dwa szurania po 10 minut z przerwą na marsz i wróciłam do domu raczej zrezygnowana. Jednakże postanowiłam się nie poddawać. Jakoś te stresy trzeba odreagować. A w końcu bieganie to najdoskonalsza metafora ucieczki. Zatem ponawiałam swoje wyjścia na szuranie. O dziwo, jakoś mi to szło. Za trzecim, czy czwartym razem przeszurałam pół godziny non stop i poczułam, że może jednak coś z tego będzie. Może to się da oswoić, bo o lubieniu to chyba jeszcze wtedy nie myślałam. Z czasem szuranie powoli zamieniało się w trucht. Umiałam już łapać oddech, tempo i po czterdziesto – sześćdziesięciominutowym truchcie nie mieć zadyszki!
     A! Tego nigdzie nie grali! Po prostu ekstaza. Sama do końca nie wierzyłam w to, co się działo. Ha! Do dzisiaj nie wierzę. Niesiona hurra optymizmem oczywiście po drodze nabawiłam się kontuzji. Jak to dumnie brzmi. Myślałam, że amatorzy nie mają kontuzji, tylko ich coś napindala. Ale nie. Właśnie amatorzy mają kontuzje, bo oni się nie znają i robią głupie rzeczy, i się nadwyrężają na każdym zakręcie. I tak właśnie załatwiłam sobie stopę.

[smartads]
     Tuż po tym, jak udało mi się cudem i dzikim fartem zapisać na mój pierwszy Bieg Masowy. No wiadomo, że kurze to zawsze wiatrem po oczach, a piachem i kamieniami w dziób. Oj, wściekła byłam jak sto diabłów. Jedyne co mogłam zrobić, to zgodnie z poleceniem mocno umęczonego życiem i niewyspaniem ortopedy z dyżuru szpitalnego – ograniczyć aktywność ruchową. Mówiąc to, sam się śmiał. Bo przecież wiadomo wszem i wobec, że właśnie żeby być zdrowym, to trzeba się ruszać. Tylko ja mam na odwrót. Nie wierzyłam do końca w ten przymusowy post biegowy. Próbowałam ze dwa razy potruchtać z nadzieją na rozruszanie. Mądre pomysły to nie były. Wtedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo uzależniłam się od tej formy ruchu. Niebieganie bolało mnie bardziej niż ta gira nieszczęsna. A propos jakie ja mam piękne, smukłe stopy na rtg. Znaczy lewą mam piękną. Prawej nie widziałam. Odkiblowałam swoje dwa tygodnie. Noga jakby lepiej.

Dodaj komentarz