Zapomniałam, że wiosna niesie za sobą pewne niedogodności. Jedną z nich jest chroniczne niewyspanie. Niby odkąd urodziłam pierwsze dziecko, nie wiem co to znaczy wyspać się, ale wiosna i lato to szczególny okres. Moje dzieci działają na baterie słoneczne. „Mamo wstawaj, jest już jasno!!!”, „Mamo nie mogę iść spać, latarnie jeszcze nie świecą, nie jest ciemno.” W rezultacie powróciły drzemki w ciągu dnia, a wieczory są długie i radosne, bo w towarzystwie najmłodszych.
Ale to nie wszystko, co się z wiosną wiąże. Naszą rodzinną, wiosenną tradycją, stało się oczyszczanie organizmów z toksyn wszelkich, za pomocą sprzyjającego tego typu wyzwaniom, wirusa rzygacza-wykręcacza. W tym roku był wyjątkowo skuteczny. Nawiedził nas kilka razy z rzędu. Ostatecznie jesteśmy wyczyszczeni, pełne katharsis. Osobiście przechodziłam chyba najciężej, jak zwykle zresztą. Takich zakwasów brzucha to po żadnym pilatesie jeszcze nie miałam. Myślałam, że jelita wydalę otworem gębowym.
A co robiły wtedy moje dzieci,
które powinny być pod
opieką Wszechmogącego?
Stały za mną
i całowały mnie w stopy!
Czyż to nie cudowne?
Cóż jeszcze wiąże się nierozerwalnie z wiosną? Tak już powszechnie i ogólnoludzko? Ano porządki. Nieśmiało promienie słońca próbują wedrzeć się do domu. Robi się jasno, jaśniej, cieplutko i zaraz z niepokojem rozglądamy się wokół, a tam kurz, brud, pajęczyny, koty fruwają, szyby spowite białą mgłą. I do dzisiaj nie rozumiem, jak my dziwnie jesteśmy skonstruowani, że owo spostrzeżenie każe nam niemal natychmiast zakasać rękawy, łapać za miotłę, ścierę, szmatę, szuflę i zapierdzielać od rana do nocy i od rana do nocy, i tak jeszcze kilka dni, żeby spróbować doszorować tę zszarzałą rzeczywistość i przywrócić jej blask choć na chwilę.
Nie jestem inna. W tym roku dałam się ponieść fali pięknej pogody, zakasałam rękawy i zaczęłam ścieroszaleństwo. Jak się miało później okazać, nie poprzestałam na szorowaniu i pucowaniu. Proces zakurzenia u mnie postępuje lawinowo. Jeszcze trochę posiedzę w domu i się nie wygrzebię. A tak się składa, że posiedzę, bo Młody nie dostał się do przedszkola, odwołania nic nie dały. W złej dzielnicy mieszkam. Nawet jakiś ważny urbanista w „Polityce” mi współczuje. Wzruszające.
<
Zaczęłam od okien. Z całą stanowczością wysnuwam hipotezę, że człowiek, który wyprodukował moje okna, w życiu żadnego nie umył. Umycie wszystkich moich okien to jak przebiegnięcie maratonu, co najmniej! Nie udało mi się za jednym razem. Widać nie czas na wyzwania czterdziestodwukilometrowe z hakiem. Przy pierwszym małym oknie moja perfekcyjność, dokładność i drobiazgowość oraz wewnętrzne oko krytyki wszelakiej, jak najbardziej funkcjonowało bezbłędnie. Wypucowałam je na błysk w każdej szparce, szczelince, ani jednej smużki, ramy i parapet wylizane. A że było to okno kuchenne, myłam je klęcząc na blacie.
A co robiły wtedy moje dzieci, które powinny być pod opieką Wszechmogącego? Stały za mną i całowały mnie w stopy! Czyż to nie cudowne? Nawet nie marzyłam o tym, żeby ktoś całował mnie w stopy. Macierzyństwo ma wiele wymiarów. Chcesz być całowana przez kogoś w stopy? Urodź sobie tego kogoś. Wzruszające przeżycie. Niemniej, znacznie utrudniało mycie okna. Swoją drogą Wszechmogący dość opacznie rozumie pomaganie przy sprzątaniu. Nie wiem czemu, rozsiadł się na kanapie, udając że zajmuje się dziećmi i traktując to zajęcie jako bardzo wyczerpujące i angażujące. Przypominam, że dzieci w tym czasie całują mnie po stopach. Męczył się tym pilnowaniem, stękał, sapał, w rezultacie nawet głowa go rozbolała, a ja ociekając potem, szorowałam tę szklarnię z prędkością światła, zapierniczając jak chomik w karuzeli.
[smartads]
A propos, nie marzycie czasami o takiej karuzeli jak dla chomika, tyle że dla dzieci? Mnie się zdarzają takie myśli dość często. Szczególnie po ostatniej wizycie w Decathlonie. Ale o tym kiedy indziej.