Szalona matka za kółkiem

     Panuje opinia, iż my, kobiety, jeździmy fatalnie. Lusterek używamy do poprawiania makijażu czy układania włosów, ale przy tak prozaicznej czynności jak zmiana pasa już o nich całkowicie zapominamy. Ale że niby ja?
     Jak zwykle nie mam czasu. Na nic. Zaczęłam studia, biegam, jeżdżę komunikacją miejską z córką do przedszkola i z powrotem. Brakuje mi czasu na wszystko. Jako kobieta niezmotoryzowana z deficytem czasu i opinią o sobie jako o rewelacyjnym kierowcy (Dlaczego więc za pierwszym razem nie zdałam, a dalej już nie podchodziłam? Zupełnie nie wiem…) zdecydowałam się odchwaścić swój zaczęty kilka lat temu kurs na prawo jazdy i znowu przystąpić do egzaminu.

Wkurzona jak dziki jeż
siedzę nad testami.
Zakuwam i rozkminiam,
gdzie robię błędy
i dlaczego, które
znaki ignoruję.

     Od myśli do czynów – pojechałam do WORD’u. Mało miła pani popatrzyła na mnie jak na kosmitkę, sprawdziła me dane i nakazała: „Wykupi sobie 5 godzin jazd dodatkowych i przyniesie zaświadczenie to się umówimy.” Umawiać się z panią ochoty żadnej nie miałam, ale jak mus to mus. Znalazłam pierwszy z brzegu ośrodek. Zapłaciłam za jazdy, dostałam kwitek, nr telefonu do instruktorki i przykazanie, by 2 tygodnie przed egzaminem umówić się na jazdy, bo termin oczekiwania na egzamin w naszym mieście jest absurdalny – ponad 2 miesiące. Wszędzie chcą się ze mną umawiać. A ja głupia myślałam, że czas randek minął mi bezpowrotnie. Jak widać się myliłam. Wróciłam do WORD’u z zaświadczeniem. Pani wyznaczyła mi termin, oczywiście kosmiczny.
     Zadzwoniłam do pani instruktorki na 3 tygodnie przed egzaminem. Miały być 2, ale niepewna swych umiejętności i pamięci manualnej wolałam większe pole manewru. Jakież było zdziwienie, gdy okazało się, że trafiłam na instruktorkę, z którą uczyłam się jeździć. Nie wiem, czy pani była zadowolona, ja w każdym razie bardzo!
     Poniedziałkowy poranek w mieście. Korków już nie ma. Jedziemy. Zobaczymy, co pamiętam. Z dzikiej radości siedzenia za kierownicą yariski wpadam na rondo na trzecim biegu. Redukowanie nigdy nie było moją mocną stroną. Z rozpędu wrzucam kierunkowskaz w prawo. Jestem w ciężkim szoku, bo widzę, że po szybie latają mi wycieraczki. Pomyliłam kierunkowskazy z wycieraczkami? Słabo mi. Instruktorce ciśnienie chyba delikatnie się podnosi, ale jeszcze nie krzyczy. Jedziemy dalej. Na pasach nie puszczam pieszych. Sama klnę na kierowców, którzy się nie zatrzymują, ale ta cholerna redukcja biegów nadal mi nie idzie. Zła na siebie opierniczam się w myślach „skup się babo!”. Jeździmy bocznymi drogami. Stwarzam tam mniejsze zagrożenie. Próbuję sobie przypomnieć to, co kiedyś sprawiało mi frajdę, a teraz irytuje, bo popełniam masakryczne błędy.
     Dwie godziny jazd szybko mijają. Mam ochotę napić się czegoś mocniejszego na ochłonięcie, ale jak zwykle nie mam czasu. Biegnę na autobus, bo dziecko trzeba odebrać. A później zrobić zakupy. Shit! Czasorozicągacz kupię. Może być lekko używany.


     Kolejny tydzień i kolejne jazdy. Powtarzamy parkowanie. Zaparkować zaparkowałam, ale wyjazd jak dla mnie to jakiś matrix. Kierunkowskaz wrzucam w lewo, kierownicą kręcę w prawo. Uroczo! Blondynka pełną gębą. Czy to zaćmienie kiedykolwiek mnie opuści?! Jak tak dalej pójdzie, czeka mnie do końca życia bycie pasażerem. Ewentualnie kierowanie rowerem…
     Umawiamy się na kolejne 2 godziny. Wkurzona jak dziki jeż siedzę nad testami. Zakuwam i rozkminiam, gdzie robię błędy i dlaczego, które znaki ignoruję. Z obietnicą poprawy wsiadam do samochodu ruszam i czuję się bardzo spokojna. Pierwszy raz bez dzikiej ekscytacji, zaćmienia myślowego prowadzę samochód a nie on mnie. Używam kierunkowskazów, ruszam bez gaśnięcia silnika… Jestem tak zachwycona, że przejeżdżam przez znak stopu, bez zatrzymania się. Cholera! A było już tak pięknie. Widać nie może być za idealnie.

[smartads]
     Zdecydowanie więcej szczęścia niż rozumu mam w czasie tych jazd. Mówię małżowi, jakie kwiatki sadzę. Popatrzył na mnie jak na wariatkę i spytał, czy chcę jeszcze jazd dokupić. Matko, jak on dba o to nasze społeczeństwo, jego liczebność i spokój swego sumienia.
     Oczywiście jazd dokupuję. Umawiam się z instruktorką i pędzę do mej białej „eleczki”. Wsiadam w butach na obcasie. O zgrozo! Ruszam, przejeżdżam 100 metrów i staję na poboczu. Tak się nie da. Buty za siedzenie i ruszam na boso. Dobrze, że to tylko godzina. Za to jaka godzina! Bez ani jednego błędu. Czyżby błędy robiły buty? Zobaczymy na egzaminie…

Magda Korzańska

Dodaj komentarz