Wiara vs Kościół

kościół     Czy da się oddzielić wiarę od Kościoła? Podobno wszystko się da. Na początek spróbuję uprościć osobiste rozważanie tego – powiem szczerze – baaaardzo trudnego tematu, stawiając pytanie następującej treści: „Wiarę można oddzielić od Kościoła, czy wiarę trzeba oddzielać?” Odpowiem tak: Skoro można – to można. A czy trzeba? Nie ma ku temu powodu. Powszechnie panuje tendencja do oddzielania tych dwóch kwestii. Wiara – TAK, Kościół – NIE.
     Myślę, że nie ma potrzeby nakreślać ogólnej sytuacji Kościoła, bowiem wiadomo, że ta instytucja jest „na cenzurowanym”. Dlaczego? I tu zaczynają się schody. Jednym z podstawowych powodów tego stanu rzeczy jest rosnące współcześnie przekonanie, że wiara jest prywatną sprawą człowieka. Wiele osób przeżywa wiarę w Boga w skrajnie indywidualistycznej formie, wygodnej dla siebie. Panująca obecnie dychotomia między deklarowaną wiarą a faktycznym jej świadectwem, każe coraz mocniej wierzyć i utwierdza w przekonaniu, że da się żyć z dala od Kościoła. Nie mam tu na myśli drogi poszukiwania i odkrywania Boga w historii swego życia. Każdy ma prawo poszukiwać, zadawać trudne, egzystencjalne pytania, nawet błądzić.
     Ja też walczyłam z Bogiem. Oficjalnie, głośno i po cichu. Przez 1,5 roku nie chodziłam do Kościoła, ale nie przeszkadzało mi to w osobistej rozmowie z Bogiem. Często owa modlitwa to tylko i wyłącznie wyrzuty, oskarżenia. Stawiałam warunki, żądałam dowodów Jego obecności, konkretnych znaków, wypełnienia moich planów, realizowania moich pomysłów na życie. Ja musiałam zawalczyć o siebie, bo wychowywałam się bez rodziców (adoptowali mnie dziadkowie). Atmosfera, w jakiej przyszło mi wzrastać była religijna, ale bez przesady. Msza święta w niedziele i święta. Czarę goryczy przelała wiadomość, że miałam siostrę bliźniaczkę, która zmarła w wieku 3 miesięcy. Jako kilkunastoletnia dziewczyna doszłam do wniosku, że nawet jeśli Bóg jest, to i tak Mu nie zależy na dobru człowieka, a konkretnie na moim. Wierzącą może być staruszka latająca codziennie do kościoła i klepiąca zdrowaśki, oczywiście ksiądz, zakonnik, zwłaszcza ten zamknięty za klauzurą, tylko nie ja.
     Uczęszczałam na katechezę tylko po to, by prowokować księdza trudnymi pytaniami lub docinkami, często wulgarnymi. Tak, tak, to ja… Chyba mnie lubił, bo nawet poważnie podchodził do moich durnych pytań, twierdzeń. Z czasem dałam się oswoić na tyle, by nadmienić o problemach rodzinnych, osobistych, nawet chciałam się u niego wyspowiadać, a przyznam, że miałam nie tylko grzeszki, ale ciężkie grzechy. Nadeszły wakacje, księdza zabrali. Nowy ksiądz to kpina, drwina, chamstwo, dziadostwo. Następny podobnie. Kolejnego już mijałam z daleka. Koleżanki z sąsiedztwa chciały mi pomóc wyrwać się z towarzystwa, w jakim się obracałam, reklamowały spotkania KSM-u przy parafii, w których uczestniczyły. Poszłam raz i drugi. Mimo tempa życia, imprez, wagarów, czułam się wewnętrznie zagubiona, pusta, samotna. Czasem modliłam się do Maryi. To była najpiękniejsza i najtrudniejsza modlitwa. Płakałam. Kochałam Maryję całym swoim rozkołatanym, zdziadowanym serduchem. Czułam wyrzut, ale i coś w rodzaju błogiego pokoju. To „coś” mówiło, że Bóg mnie kocha, zależy Mu na mnie, pomaga wyjść z opresji, w które na własne życzenie się wpakowałam. Nie szukałam pociechy w Kościele, nie szukałam księdza, by pogadać. Żyłam swoim życiem.
     Dopiero będąc w liceum w większym mieście, zdecydowałam się na spowiedź w trakcie trwania rekolekcji wielkopostnych. Czekałam w kolejce blisko 2 godziny, podeszłam do konfesjonału, a tam ksiądz z mojej parafii. Szok, nerwy. Odeszłam, na kolejny rok. Żyłam swoim życiem, ale nie miałam sił walczyć, szamotać się. Słowa, jakie usłyszałam na kazaniu w Wielkanoc: Wierzysz w Boga? Jasne, że tak. On gdzieś tam jest, siedzi na chmurce i przygląda się z góry nam wszystkim. Niczego to nie zmienia. On tylko jest. Teraz trudniejsze pytanie: Wierzysz Bogu? Wierzysz w Jego miłość? Że On ma moc zmienić zło w życiu, jeśli tego chcesz i pozwolisz? Skorzystałam z sakramentu spowiedzi, modliłam się o to, by przebaczyć sobie. Wyszłam na prostą. Stało się to w Kościele.
     Dzisiaj też mam wiele pytań, może nawet bardzo niewygodnych, co do wizerunku ludzi pomocnych nam na drodze do zbawienia. Gdzie jest ich Prawda, Uczciwość, Poświęcenie, Odwaga, Troska o dobro?! Współpracowałam z różnymi kapłanami, katechizując w szkole, organizując spotkania modlitewne, rekolekcje dla dziewcząt i mogę powiedzieć z całą świadomością, że Kościół potrzebuje odnowy.

[smartads]
     Gdzie należy szukać przyczyn? Sadzę, że bardziej zaznacza się kryzys współczesnej kultury, gospodarki, człowieczeństwa w wymiarze indywidualnym i społecznym. Ten kryzys dotyka i kapłanów. Od początku istnienia przeplatają się tajemnice świętości i grzechu. I kapłani też (i każdy z nas) noszą w sobie pierwiastek świętości i znamię grzechu, są też uczestnikami współczesnej kultury. Borykają się ze swoimi trudnościami, słabością, cielesnością, nierzadko z nałogami. Jeśli znajdą wyciągniętą ku sobie pomocną dłoń i uchwycą się, jest szansa że się wyprostują. Nieraz nie są w stanie już zawalczyć o siebie.
     Mam kilku znajomych, którzy żebrzą o pomoc. Nieocenioną formą pomocy jest to, że poświęcę mu godzinę, dwie, wysłucham, pomodlimy się razem, obejrzymy komedię. Skrajny przypadek to kapłan potrzebujący bliskości, obecności kobiety. Wie, że ma inne możliwości, ale dzwoni do mnie. Rozmawiamy, jeśli mam możliwość, spotykamy się (2 – 3 razy w roku) i trwamy w uścisku. Ryzykowne posunięcie, nieprawdaż? Boże, tysiące myśli w takim momencie…

Dodaj komentarz