IN VITRO – fakty i mity

     Wokół tematyki zapłodnienia pozaustrojowego (in vitro – dosł. „na szkle”) narosło wiele nieprawdziwych mitów. Przeciwnicy tej metody wspomaganego rozrodu grzmią o uśmiercanych w trakcie procedury zarodkach, o eliminowaniu „słabszych” komórek, wreszcie o manipulowaniu ludzkim życiem i niebezpiecznej zabawie w Pana Boga. Ile w tym prawdy, a ile zwyczajnej ignorancji? Odpowiedzieć na te pytania w sposób obiektywny nie potrafię, ale spróbuję choć trochę dotknąć istoty sprawy, opierając się na moich osobistych doświadczeniach związanych z dwukrotnym poddaniem się procedurze in vitro.

A teraz kwestia
„eliminacji”, „selekcji”, „mordowania”
i innych pojęć rodem ze
słownika bojówek faszystowskich.

     Ogólnie dostępna definicja zapłodnienia „na szkle” mówi nam, że in vitro to jedna z technik wspomaganego rozrodu, polegająca na doprowadzeniu do połączenia komórki jajowej i plemnika w warunkach laboratoryjnych, poza układem rozrodczym kobiety. Tyle teoria. Zanim jednak dojdzie do zapłodnienia i podziału zarodka, kobieta poddawana jest intensywnej stymulacji hormonalnej, która ma na celu wytworzenie kilku, a nawet kilkunastu, dojrzałych komórek jajowych. Gdy stymulowane pęcherzyki jajnikowe osiągną dojrzałość i odpowiednią wielkość, dokonuje się ich pobrania (aspiracji) z jajników, a następnie łączy ze starannie wyselekcjonowanymi plemnikami. Uzyskane w ten sposób zarodki transferuje się do macicy kobiety po trzech do pięciu dobach od punkcji. Odtąd wszystko przebiega tak, jak w naturze i po 14 dniach od transferu można wykonać test ciążowy celem sprawdzenia, czy doszło do udanego zagnieżdżenia zapłodnionych zarodków i dalszego rozwoju ciąży.

     Proste, prawda? W rzeczywistości procedura zapłodnienia pozaustrojowego jest znacznie bardziej skomplikowana. Przede wszystkim, para poddająca się takiej formie leczenia musi liczyć się ze sporymi kosztami całego procesu. Niestety, leki stosowane w stymulacji hormonalnej nie są dofinansowywane przez NFZ. W praktyce oznacza to, iż za jeden zastrzyk (np. lek o nazwie menopur) zapłacimy, w zależności od apteki, minimum 100 zł. W mojej drugiej procedurze IVF zastosowano u mnie tzw. „krótki protokół” tzn. stymulację hormonalną począwszy od drugiego dnia cyklu, bez wyciszania organizmu w cyklu poprzedzającym, a i tak wzięłam takich zastrzyków, bagatela, dwadzieścia sześć. Stymulowałam się zresztą nie tylko menopurem, ale i innym, solidnym wspomagaczem o nazwie Gonal F. Jedno opakowanie tego leku kosztowało mnie 80 zł, a dawek było w sumie pięć. Do tego doszły koszty zakupu tzw. antagonisty, który stosowałam równolegle z lekami stymulującymi wzrost komórek jajowych. Kolejny tysiąc złotych. I plastry z estradiolem (systen C) oraz leki na podtrzymanie (duphaston, luteina)- ponad trzysta złotych. No i oczywiście gaża dla kliniki leczenia niepłodności – okrągłe pięć tysięcy złotych, nie mówiąc o opłacie za mrożenie zarodków – 800zł za pierwszy rok kriokonserwacji embrionów. Niezły drenaż kieszeni, no ale czego nie robi się dla upragnionego macierzyństwa?

[smartads]
     Intensywna stymulacja hormonalna, którą przechodzi kobieta w trakcie procedury IVF, nie pozostaje obojętna dla naszego organizmu. Każda z nas rodzi się z określoną pulą tzw. rezerwy jajnikowej. Podczas stymulacji pobudzamy nasze jajniki do hiper intensywnej pracy, w rezultacie czego produkujemy znaczną liczbę dojrzałych komórek jajowych i w ten sposób niejako „naruszamy” naszą rezerwę. Przeciwnicy metody IVF twierdzą, iż przez to przyspieszamy swój okres przekwitania i narażamy się na ryzyko wcześniejszej menopauzy. Być może tak, być może nie. Ja akurat naiwnie się łudzę, że odziedziczyłam w tej kwestii geny mojej mamy i że w związku z tym dopiero w okolicach 55-tego roku życia przywitam się z menopauzą. Pożyjemy, zobaczymy.

Dodaj komentarz