Plac zabaw jak safari

     Dziecięcy plac zabaw może okazać się dla rodzica swoistym placem badań. Jeśli średnio bawi cię obserwowanie całych skupisk małych psotników, przedmiotem badania niechaj będzie twoja osobista pociecha, to jak radzi sobie na placu w ogóle, jak zachowuje się w gronie mniej lub bardziej znajomych dzieci, ich rodziców, etc.

Warto obserwować i systematyzować
swoją wiedzę na temat dziecka,
by wyczuć moment, kiedy interweniować,
by uniknąć rozczarowań i nieporozumień,
by wiedzieć, kiedy ratować,
a kiedy dać szansę.

     Zdaję sobie sprawę, że dzieci są różne i nie każde pozwoli rodzicowi po prostu bezczynnie się gapić, zwłaszcza, jeśli kontakt z nim jest towarem deficytowym. Ale jeśli masz taką możliwość, po prostu gap się. Usiądź w bezpiecznej odległości i obserwuj. Niechaj nie będzie to bezmyślne wpatrywanie się w dal, a patrzenie z analizą i wyciąganiem wniosków. Pozwól dziecku wchodzić z innymi w interakcje, nawet jeśli nieco szemrane, nie reaguj od razu. Dzieci, gdy zaangażują się w zabawę, zapominają o czujnym oku rodzica. Dlatego to jest trochę jak safari. Dorosły może oglądać swoją pociechę w jej naturalnym środowisku, wśród innych misiów, lewków i tygrysków. Bywa ciężko stać z boku i tylko obserwować. Ale dopóki dziecku nie dzieje się krzywda, interwencje nie są niezbędne.
     Kiedy ostatnio miałam okazję poczynić takie obserwacje, objawiły mi się wnioski zaskakujące. A i sama obserwacja była bardzo interesująca z mojego punktu widzenia. Musiałam się uzbroić w żelazne nerwy, bo oto przyszło mi (na moje własne życzenie) nie ratować swojego starszego dziecka (które to dziecko jest bardzo wrażliwe), gdy tylko włos mi się zjeżył na głowie. Postanowiłam popatrzeć, jak radzi sobie w sytuacjach, których nie mam okazji obserwować w domu, kiedy bawi się z młodszym bratem. Na placu usilnie próbował się wbić w grupę najbardziej rozrabiających dzieciaków, w której to grupie jednym z głośniejszych była jego koleżanka z przedszkola. Dochodziło tam nawet do rękoczynów.


     Pomyślicie sobie, że wyrodna matka ze mnie, że pozwoliłam tłuc swojego pierworodnego syna jakimś obcym, podejrzanym typkom. Zapewniam, że znam granice. Gdy uznałam, że moje dziecko potrzebuje pomocy, pośpieszyłam jej udzielić. Ale zanim to nastąpiło…

[smartads]
     Doszłam do wniosku, że dzieci dziczeją w stadzie. Osobno bawiły się zdecydowanie spokojniej. Z jednym z dzików odbyłam nawet interesującą konwersację na temat pań z zerówki, do której wybiera się mój syn. Chłopię wysoce na poziomie, przedstawiło się z imienia i wieku (10 lat), przedstawiło plany na najbliższą przyszłość (szkoła, studia, praca, rodzina). Kiedy zaś te małe dzikusy zbiły się w grupkę, ich zabawa przypominała małpie harce. Centrum ich urzędowania stała się karuzela, zasilana siłą ich osobistych mięśni. Rozpędzali ją maksymalnie. Któreś próbowało stawać na środkowym kółku, inne wyskakiwało w biegu. Moje dziecię znane z tego, że nie lubi prędkości, o dziwo pchało się na ową karuzelę. Miszcz parę razy oberwał, bo próbował do niej wsiąść, gdy się kręciła. Jakaś pędząca noga czy ręka, miotana siłą odśrodkową, pacała go to tu to tam. Rechotał, jakby Bałtroczyka oglądał. Były momenty, że miałam wątpliwości, czy to śmiech czy płacz, zwłaszcza, gdy zabawa zamieniła się w coś na kształt potyczki gangów. A że moje dziecko do walk z bratem zawsze pierwsze, to i tutaj nie odstawało. Pod rękę napatoczył mu się jakiś twardziel, dostał celny cios, więc i oddał. Młody w piach, leży, ryczy.

Dodaj komentarz