Taki jeden poniedziałek

     Tego dnia obudziłam się pierwsza. Bardzo rzadko się to zdarza. Można wręcz policzyć takie razy na palcach jednej ręki. Ba, nawet budzik wyprzedziłam. I mogłabym wykorzystać to, że moje minidziewczę wyjątkowo – jak na nią – długo gnije, szczególnie po standardowo marnej nocy. Mogłabym se po prostu poleżeć. No ale skoro jużem zbudzona i skoro – mimo że nadal średnio przytomna – to raczej o zaśnięciu mowy już nie ma, no to wypada wykorzystać okazję do złożenia wizyty medykom, co by mi dziecię wreszcie zakłuli zapobiegawczo na jakieś tam mikroby. Muszę się przyznać, że coś nam z tych kłuć wisi jakiś czas w kalendarzu i kiwa karcąco paluchem.

     Nie powiem, kusiło mnie okrutnie olać i przytulić do poduchy na jeszcze trochę, myśląc o rzeczach przyjemnych bądź nie myśląc, ale moja jakaś tam odpowiedzialność kazała mi przeanalizować 'za i przeciw’.

Miło mi było stwierdzić,
że samodzielne używanie
przez małolatę nóg do
właściwego im celu, jest
zdecydowanie bardziej
korzystne dla mego
kręgosłupa niż
pozycja na małpkę.

     Kiedy tak półsennie analizowałam te 'zaiprzeciwy’, ponaglająco zapikał przytłamszony przezornie mym ciałem budzik. Odpowiedzialność wygrała, rozpoczęłam procedurę zwlekania się z wyra. Procedury punkt pierwszy – podmiana mnie na kołdrę, co by minidziewczę dalej myślało, że jest wczepione w matkę. Oczywiście, jak we wszystkich takich sytuacjach, pojawiła się dobrze wszystkim znana 'złośliwość rzeczy martwych’. No bo przecież nie można tak po prostu wyślizgnąć się spod minirączki.
     Minirączka musi zahaczyć łokciem o materiał piżamy, który akurat nie chce się naciągnąć wystarczająco i w końcu trzeba ruszyć jakoś minirączką, aby ją z pułapki oswobodzić (właściwie to oswobodzić ją czy mnie?). Za chwilę ten sam materiał, w części nogawki niefortunnie przygnieciony przez drugą nogę, naciąga się wyjątkowo mocno tak, że w pewnym momencie powoduje moje zachwianie, które mogło skutkować lądowaniem na śpiącej wciąż minidziewuszce. Wstrzymałam odruchowe plwociny słowne za zagryzionymi zębami, wysiliłam nadwątlone umięśnienie. Uff, udało się. Wyszłam z opresji wręcz wspaniale. Minidziewczę wydało jeno senny stęk i śni dalej. Mogę kontynuować ewakuację.
     Znaczącym elementem tejże procedury jest bezszelestność całkowita, gdyż me bobo w najgłębszym śnie rejestruje wszelkie dźwięki i powstaje na baczność, (zatłukę męża, jak nie zrobi nic z trzeszczącą klamką!) co przekłada się na wydłużenie czasu wyjścia z sypialni z paru sekund do paru minut.
     Oczywiście większość z czytających zwróci uwagę na info, że śpię z dziecięciem w jednym wyrze. Zapewniam, że ja o tym myślę częściej i dolega mi to bardzo. Tym bardziej, że słowo 'śpię’ dość daleko odbiega od rzeczywistości. O tym pewnie jeszcze naskrobię, na razie na samą myśl o tych nockach, wena mi pada z hukiem.

[smartads]
     No dobra, udało się. Wymknęłam się z więzienia, zatem po wysłaniu sobaka na dwór w celach szczalnych, napakowaniu misek sobakowej i kotowej, mogłam się zająć sobą i doprowadzić do stanu używalności bez minitowarzystwa. Oczywiście zrobiłam to w superszybkiej wersji, bo minidziewczę mogło w każdej chwili obczaić mój podstęp z kołdrą i powstać z hałasem. Chlusnęłam więc zimną wodą w twarz, omazałam znalezionymi w dziwnych miejscach i pozycjach specyfikami. Skutek uboczny przebierania bobo na stojąco na pralce-przewijaku, gdzie zaaferowane grzebie w szafce i tym samym daje se w miarę łatwo pozapinać pieluchę, na ten czas niemożliwe do osiągnięcia w innej pozycji. Niestety, czasem to i owo padnie na ziemię z wysokości. Mazanie – czynność obowiązkowa, bo wstyd straszyć sińcami pod ślepiami. Zdążyłam szczęśliwie jeszcze wrzucić na się przygotowane wieczorem ciuchy i…

Dodaj komentarz