Jej zielone oczy – odc. 5

Życie potrafi dopiec. Nie zawsze jest różowo. A co jeśli nie przestaje kopać?

Jej zielone oczy – odc. 5.

     Zaczęłam tęsknić, nim zamknęły się za tobą drzwi. Oczywiście. Stałam w przedpokoju i wsłuchiwałam się w ciszę, która po tobie została. Załkałam krótko. To taki pusty, bezsilny płacz, jednak nie do opanowania, mimo że rozpacz nie ma najmniejszego sensu. Potem ogarnęłam się, postawiłam do pionu. W myślach wyliczyłam zalety tej sytuacji oraz powody, dla których nie jest całkiem beznadziejna, tylko zwyczajnie nieco skomplikowana. Podsumowałam, ile dajesz mi mimo wszystko. Uznałam, że niczego nie żałuję i podziękowałam za ciebie losowi. Za to, że jesteś totalnie inny niż ja, za to że potrafisz okiełznać moje sucze zapędy, że bierzesz na mnie poprawkę, że nie boisz się wyzwań i… nie potrafisz mi się oprzeć. Chociaż próbowałeś. Nici.
     Znów musiałam ratować się Natalią. Gdy tylko otworzyłam oczy o poranku, tak bliżej południa, zadzwoniłam do niej i zapytałam, czy mogę do niej przyjechać.

Poczyniłam potem kilka
wyznań na temat jego
intelektu, męskości,
zapachu jego skóry
i tego, że topnieję
pod jego dotykiem.
Poprosiłam, żeby
mnie stamtąd zabrał.

– Mogę do ciebie przyjechać?
– Nie bardzo mam ochotę na gości – rzuciła chłodno.
O rany, jest słodko urocza. Pomyślałam, że poziomem słodkości niewiele się różnimy.
– Nie bądź świnia. Mam pogłębiającego się doła – próbowałam dalej.
– I co ja mam z tym wspólnego? – zapytała tylko lekko poirytowana.
– No wiesz, może masz w zanadrzu jakąś wyjątkowo parszywą historyjkę ze swojego rajskiego życia plażowego. Nastrój mi się poprawi, jak sobie pomyślę, że cię przeczołgało bardziej niż mnie.
– Ale z ciebie franca. Jak mam cię czymś ugościć, to przywieź ze sobą.
No to pojechałam.
– Opowiadaj – zażyczyłam sobie bez ogródek, jak tylko przygotowałam co trzeba – Tylko obiecaj, że będzie coś przykrego.
– Może jeszcze przygotować popcorn?
– Mogłabyś? – zaśmiałam się.
Mało nie zabiła mnie wzrokiem.
– Pamiętasz… opowiadałam, jak poszłam na plażę, Krzysiek przyszedł za mną. Nie przegoniłam go. Pozwoliłam zostać i nie wywalać kawy na ławę. Wolałam to, niż przyciskanie go, które mogło spowodować, że sobie po prostu pójdzie. Znów wróciła ta natrętna wiara, że to coś ważnego i że warto pozwolić temu nabrać formy.

[smartads]

***


     Pozwoliłam mu usiąść obok. Pozwoliłam się dotknąć, objąć. Pozwoliłam sobie na głębokie westchnienie pełne nadziei. Gdy mnie głaskał i tulił i w zasadzie było mi dobrze, uświadomiłam sobie, że nikt i nic nie ochroni mnie przed parszywością tego świata. Nie bardzo go pojmowałam. Byłam beznadziejnie naiwna. Na dodatek byłam święcie przekonana, że… nie jestem naiwna ani trochę. Postrzegałam siebie jako rozsądną, przewidującą, trzeźwo myślącą. Tylko jakoś wniosków nie wyciągałam. I pchałam się w gówno, chociaż dopiero z niego wylazłam.

Dodaj komentarz