Szalona matka i dieta cud

     Szanowny niemąż wyjechał w delegację. Ja zakończyłam w miarę bezboleśnie laktację. Dziewczę butelkę z preparatem mlekozastępczym na N. przyjęło ze spokojem i bez zbędnych jęków. Wszyscy zadowoleni, ja w szczególności. Racje głodowe: chleb, pierś z kurczaka i woda jakoś do gustu mi nie przypadły. Reszta produktów uczulała młodą lub wywoływała u niej sensacje kolkowe. Niestety taki jadłospis, ani karmienie piersią nie pozbawiły mnie żadnego z 24 pozostałych po ciąży kilogramów.
     Jestem słonicą skrzyżowaną z wielorybem, nadal ubieram (o zgrozo!) swoje ciążowe, szczerze znienawidzone ciuchy! Czuję się wielka, gruba, brzydka, zaniedbana. Dobrze, że na wsi ani pół znajomego, więc nikt, spotkawszy mnie z wózkiem na drodze, nie wykrzyczy: „ O matko, ale przytyłaś!” Wiem to i bez okrzyków niby przerażenia, a jednak cichej satysfakcji, że wyglądam zdecydowanie źle i że wszędzie mnie dużo, a bezkształtne namioty, które obecnie na siebie ubieram, są obrzydliwe.

Nawet czarna kawa z kostką
cukru mi smakuje.
Zapijam ją oczywiście wodą,
bo żołądek mi się skręca.
Powiedziałabym, że przyssał się
do żeber, ale niestety żebra
mam tak obrośnięte tłuszczem,
że by mu się nie udało.

     Wyjąc do monitora i pisząc na forum koleżankom z wątku, że gruba i wielka, i bardzo mi źle, postanawiam, że będę się odchudzać! Tak, odchudzać. Wprawdzie w życiu tego nie robiłam, ale cóż… siła wyższa. W każdym razie dopadł mnie paradoks. Całe dotychczasowe życie przed ciążą marzyłam, żeby przytyć. Jestem wysoka i zawsze byłam szczupła, nawet bardziej niż szczupła. Swego czasu przezywano mnie „przeszczep”. A obecnie jestem wielorybicą pooraną rozstępami i z 24 kilogramami gratis. Nie mam pojęcia, jak się za to odchudzanie zabrać. Na pewno musi być to dieta krótka. Nie lubię długo czekać na efekty. A jak niemąż wróci, to będzie ciężej, patrząc jak on je, a mnie zostanie pewnie marchewka do podgryzania.
     Przypomniałam sobie odwiedziny przyjaciółki i jej faceta. Była na diecie. Piszę do niej z pytaniem, cóż za dietę stosowała, będąc u nas, bo wiem, że kilka kg (na początek i to by mnie szczerze uradowało) zgubiła. A. mówi, że stosowała dietę kopenhaską, że jest straszna i nie wytrzymała do końca, bo to dla masochistów. Czyli dla mnie jak w mordę strzelił!
     Zagłębiam się w czeluściach Internetu. Czytam o tej cud diecie opinie skrajnie różne, od pełnego zachwytu do zdecydowanego odradzania. Czytam jadłospis na te 13 dni. Nie zachęca wcale. Brokuły – fuj! Befsztyk – bleh! Szpinak – obrzydlistwo! Będzie ciężko, bardzo. Nawet połowy z propozycji normalnie nie tykam, ale że sytuacja normalna nie jest, a ja bardzo, bardzo, bardzo chcę schudnąć, pakuję młodą do wózka i z listą zakupów pędzę do sklepu. Załadowuję cały dolny kosz w wózku (Graco dzięki ci za ten wielki kosz na zakupy!).

[smartads]
     Robię z małą długi spacer. Radość i jakaś euforia mnie ogarnęły, że za 13 dni będę chudsza, a może nawet nie chudsza ale lżejsza o parę-paręnaście kilo. Cieszę się na jutrzejszy dzień i nawet obrzyganie mnie kolacją przez młodą nie wyprowadza mnie z równowagi. Zasypiam błogo, ciesząc się na odchudzanie. Kilka pobudek w nocy na butlę – normalnie dwie, a dziś dziewczę postanowiło sprawdzić, ile razy bez złości do niej wstanę.
     Dobrze, że w jadłospisie na śniadanie mam kawę zzzzzzzzz aż! jedną kostką cukru. Kofeina daje kopa, a bezczelne ssanie w żołądku oszukuję mineralną. Obiad: jajka na twardo i szpinak. Menu już na wstępie testuje moją wytrzymałość. Żuję trawsko i powtarzam w myślach „10 kilo mniej, 10 kilo mniej”. Smak wcale się nie poprawia, ale motywacja jakby wzrasta.

Dodaj komentarz